Start arrow Turystyka arrow Obóz wędrowny - Bieszczady 2005
Obóz wędrowny - Bieszczady 2005 PDF Drukuj Email
Wpisa: Admin   
30.07.2005.

26 i 27 lipca - Po wczorajszej długiej i męczącej podróży, jadąc w upalnym słońcu i pó¼niej mroczną nocą, nareszcie (co było wątpliwe) dojechaliśmy do schroniska w Wetlinie.

Wczorajszy tak zwany obiad, który jedliśmy o godzinie 2200 już dawno przepadł w otchłani naszych żołądków. Tak więc zbudzeni z dość krótkiego odpoczynku, po jakże uroczych snach udaliśmy się do pobliskiego strumyka, aby tam się odświeżyć. Nie było bowiem nam dane, strudzonym, biednym wędrowcom umyć się w naszym ośrodku z powodu awarii wody, która była wywołana przez powód¼ w pobliskich miejscowościach („Przygoda goni przygodę”- pan W.). Powód¼ przeszkodziła nam również w naszej podróży; musieliśmy jechać okrężną drogą w sercu Bieszczadów, przez bardzo kręte i równie niebezpieczne drogi. Objazd ten zajął nam ponad dwie godziny (tę wspaniałą drogę polecili nam policjanci).

Po umyciu się poszliśmy na śniadanie, a potem najedzeni z ekwipunkiem w naszych plecakach, udaliśmy się na Połoninę Caryńską. Nie narzekając na wszelkie niedogodności z uśmiechem na twarzy ruszyliśmy na podbój Bieszczadów. Swoją wędrówkę zaczęliśmy z Przełęczy Wyżniańskiej, a skończyliśmy w Ustrzykach Górnych, gdzie mieliśmy chwilę czasu na kupienie pocztówek, żelów do mycia ciała i znaczków w kiosku, których rzecz jasna nie było. Potem, gdy nasz wspaniały autobus dowiózł nas do odpowiedniego lokalu, zjedliśmy smakowity obiad (pierogi ruskie i zupka pomidorowa). Następnie pieszo doszliśmy do schroniska, po drodze kilka osób wyrwało się z peletonu i rozpoczęło ucieczkę do sklepu spożywczego.

 

31 lipca – Te "nowe" łóżka były dosyć twarde. Nie było na nich zbyt wygodnie, ale ponoć to zdrowe dla kręgosłupa :). Dzisiejszy dzień to pierwszy dzień luzu, odpoczynku od wspinaczki po górach i szybkiego życia. Dziś obudziliśmy się pó¼niej niż w poprzednich dniach, mogliśmy się więc porządnie wyspać. Zjedliśmy śniadanie w jadalni, w której uprzyjemniała nam jedzenie wystawa fotograficzna prezentująca bieszczadzką przyrodę.

Zaraz po śniadaniu pojechaliśmy do Cisnej, gdzie poszliśmy do kościoła na mszę. Po nabożeństwie jechaliśmy Kolejką Bieszczadzką. Trasa prowadziła przez bieszczadzkie lasy, jechaliśmy ponad rzeczkami i potokami; widoki te zapierały dech w piersiach. Piękno czystej, niezaśmieconej natury urzekało nas przy każdym dudnieniu kół bieszczadzkiej kolejki...

Po obiedzie zjedzonym w Cisnej, wróciliśmy do Jabłonek. Na dzisiejszy wieczór zaplanowaliśmy ognisko. Z trudem zdobywaliśmy drewno do jego przygotowania. Aby pozbierać chrust, który w niewielkich ilościach leżał rozsiany w okolicy, musiała zaangażować się cała nasza turystyczna brygada. Jednak udało się i mogliśmy usiąść wokół ogniska, usmażyć kiełbaski, tudzież chleb. Zjedliśmy wszystko co było do zjedzenia. Po jedzeniu rozpoczęły się śpie(eeeee)wy przy ognisku. Z początku śpiewaliśmy znane nam dobrze piosenki przy akompaniamencie „Janka Muzykanta” z gitarą ( w tej roli Maciej niekudłaty).

Pó¼niej bawiliśmy się w popularną zabawę RMF FM. Rozrywka ta trwałaby pewnie dłużej, ale wygoniły nas do schroniska błyski zwiastujące nadchodzącą burzę (tak poza tym: CISZA NOCNA). Wróciliśmy więc do schroniska i położyliśmy się spać.

Pó¼niej nic szczególnego się nie działo, oprócz jajecznicy na kolację i wiadomości, że jutro idziemy na basen (wraz z naszymi okrzykami euforii na tą wieść). Został rozegrany również mecz piłki nożnej z chłopakami z tutejszej okolicy. Mecz zakończył się naszą wygraną (a jakże!) z wynikiem 10:3. W końcu położyliśmy się spać, z nadzieją, że jutrzejszy dzień będzie jeszcze lepszy...

28 lipca - Pobudka jak zawsze była za wcześnie. Niewyspani... (i tu właśnie pan Wąsik zgasił światło w pokoju dziewczyn, wskutek czego tworzenie kroniki musiałam zaprzestać). Faktem jest jednak, że wchodziliśmy na Połoninę Wetlińską; nie było ciężko, a widoki były przepiękne. Na szczycie, gdzie była tak zwana „Chatka Puchatka”, zajadaliśmy pyszne drożdżówki. Potem, gdy wróciliśmy do Wetliny podjęliśmy decyzję, iż po obiedzie (pierogi ruskie z jagodami) pójdziemy na basen.

Na basenie było cudownie, lecz wystąpił jeden olbrzymi problem, który dotyczył długowłosych („A ty noś, noś, noś długie włosy jak my”). Mianowicie długowłosi (czyli wszystkie dziewczyny + jeden kudłaty płci męskiej) musieli założyć stare, powyciągane, dziurawe, wielokrotnie używane, okropne (itd.) czepki, w których kłębiły się włosy poprzednich nosicieli. Jeden czepek opisuję: był to pomarańczowy, gumowy czepek z nausznikami, miał wzorek przypominający kompozycję konwalii i kropeczek. Ten czepek nosił towarzysz Maciej (nied¼wied¼-owca-baran-kudłaty) W.

Nie licząc problemu z czepkami z czepkami wizyta na basenie była doskonała; graliśmy tam w piłkę wodną. Dalej nie pamiętam (i nie miało to żadnego związku z tym, że nazajutrz rano wszystkim chciało się strasznie pić :D)

29 lipca – Sen został zakłócony bardzo szybko, niewyspani ruszyliśmy na śniadanie pod gołym niebem, a tam znale¼liśmy chleb z nieodłączną „Nutellą” i chlebek z białym serkiem. Spałaszowaliśmy wszystko popijając herbatę ze swoich ustalonych kubków i wyruszyliśmy na Małą i Dużą Rawkę. Chętni mogli również wspiąć się na Krzemieniec, gdzie łączą się granice trzech państw: Słowacji, Ukrainy i Polski. Zgłodniali prosto spod Dużej Rawki udaliśmy się do naszej jadłodajni „Czartoryja”.

Po należytym posiłku odpoczęliśmy, a następnie udaliśmy się do niedalekiego potoku. Tam popluskaliśmy się w tej orze¼wiającej wodzie. Po chwili wytchnienia nad wodą poszliśmy do ośrodka i tak skończył się nasz dzisiejszy dzień.

30 lipca – Dzisiejszy dzień rozpoczęliśmy od pakowania się. Nasze pokoje wypełnione były atmosferą gorączkowych myśli: „Czy czegoś nie zapomniałem?”. Pani znalazła długopis od swojej kochanej klasy i okulary, Paweł znalazł swój (wcześniej zagubiony) kapeć, a ja znalazłam swoją (przedtem zgubioną) kasę. Spakowane rzeczy rzuciliśmy do autobusu, a sami wyruszyliśmy podbijać najwyższy szczyt Bieszczadów – Tarnicę. Droga nie była taka trudna. Na szczycie zrobiliśmy sobie zdjęcia obok krzyża poświęconego śp. Janowi Pawłowi II.

Zeszliśmy z górki i pojechaliśmy do naszego nowego schroniska w Jabłonkach. I znów, jak to było w Wetlinie, musieliśmy poznać tutejsze schronisko. Gdy dowiedzieliśmy się gdzie będziemy spać (nie obyło się bez drobnych przepychanek), gdzie jest łazienka, a gdzie kuchnia, niektórzy poszli grać w siatkówkę, a reszta została w pokojach rozmawiając o różnych bzdurach. I tak zakończył się piąty dzień naszego obozu, rozpoczynający drugi etap w dziejach naszego obozu i dający nam "nowe" łóżka do spania.

1 sierpnia – Żadną nowością nie jest to, że się obudziliśmy i zjedliśmy śniadanie. Po pysznym śniadaniu przygotowanym przez chłopaków, wyruszyliśmy autobusem do Soliny. Tam obejrzeliśmy potężną zaporę solińską o wysokości 68 m. po wolnym czasie, który rzecz jasna wykorzystaliśmy doskonale, wsiedliśmy na pokład statku „Białej Floty” i popłynęliśmy w rejs po zalewie. Przez pięćdziesiąt minut czuliśmy się, jakbyśmy wpłynęli nad morze, a nie pomiędzy góry.

Pó¼niej zjedliśmy obiad (każdy wybierał sobie sam – i wszyscy prawie wzięli podwójną porcję frytek). I znów mieliśmy czas wolny na wszelkie zakupy, a potem to już tylko wracać do schroniska... Pod wieczór bawiliśmy się w kalambury, ale i ta zabawa w umiarkowanej dawce, bo przecież musieliśmy jeszcze dzisiaj usnąć, aby jutro być doskonale wypoczętym...

2 sierpnia – Zbudziliśmy się (nic kontrowersyjnego) i ruszyliśmy głodni na śniadanie, Po 1000 wyjechaliśmy do Polańczyka, nad Zalew Soliński. Tam plażowaliśmy, no i oczywiście pływaliśmy.

Po wyczerpującej kąpieli poszliśmy na obiad. Każdy dostał pieniądze, za które miał kupić dla siebie coś do jedzenia; nam to odpowiadało, bo mogliśmy zjeść to, co każdy z nas chciał. Po obiadku wróciliśmy do Jabłonek, ale nie po to by leniuchować; okazało się, że harcerze, mieszkający również w schronisku, przygotowali dla nas niespodziankę...

Najpierw podzieleni na grupy uczyliśmy się jak się zachować, gdy jesteśmy świadkami wypadku, pożaru, ukąszenia żmii itd. Po części teoretycznej nastąpiła praktyka – pierwsza grupa w autobusie pozorowała rannych w wypadku samochodowym. „Poszkodowani” zostali opatrzeni przez harcerzy; krew została zastąpiona ketchupem, który współgrał z bandażami na naszych głowach, nogach, rękach itp. Akcję ratownicza prowadziła druga grupa: wynosiła pasażerów autobusu - szlochających, krwawiących, z wystającymi kośćmi z rąk, krzyczących „Help me!” lub „Hilfe!” (zagraniczna wycieczka). Na noszach wynoszono tych ze złamanymi nogami, a tych ze złamanymi palcami wyprowadzano.

Po udanej akcji ratowniczej zrobiono nam wspólne zdjęcie (poszkodowani- ratujący- harcerze- opiekunowie). Ale na tym nie koniec atrakcji tegoż dnia, pod wieczór mieliśmy ognisko. Zabrzmiały w Jabłonkach nasze pieśni oraz pieśni harcerzy. Najlepszą zabawą były jednak kalambury. Historycznym wydarzeniem było nieodgadnięcie hasła, które pokazywał p. Wąsik (klęska!); hasło wymyślone zostało podane przez Krzysia Wawrzynowicza: "MIEJ ŻYCZLIWOŚĆ W SWEJ NATURZE, BO ŻYCZLIWI ŻYJĄ DŁUŻEJ". I z tym właśnie strasznie trudnym, lecz zarówno bardzo pięknym hasłem na ustach zakończyliśmy tenże dzień.

3 sierpnia – To prawie ostatni dzień obozu, nikt nawet nie czuł, że te dni tak szybko uciekają, rozpierzchły się niesamowicie szybko w masie danego nam czasu. Wstaliśmy rano po to, by swe spakowane rzeczy kolejny raz wepchnąć do naszego wehikułu i wynieść się z Jabłonek do dalszego schroniska, tym razem w Górzance.

Przed wyjazdem poszliśmy jeszcze pod pomnik gen. Świerczewskiego, a potem pojechaliśmy do Baligrodu, gdzie obejrzeliśmy czołg stojący na rynku. Kilka kilometrów za dalej zatrzymaliśmy się w muzeum przyrodniczym, gdzie mogliśmy obejrzeć faunę bieszczadzką i nie tylko (na szlaku trudno było cokolwiek zobaczyć). Wypchane zwierzęta z Bieszczadzkich lasów to to, co nas po prostu urzekło...

Po tych atrakcjach podążyliśmy nad Zalew Soliński. Tam ciepła woda zachęciła nas do kąpieli wodnej. Wszystko byłoby niczym raj, gdyby nie dno, które krótko mówiąc było strasznym błotem, takim, że nogi natychmiastowo po wejściu do wody, zagrzebywały się w ten muł. Ale to dla nas żaden kłopot, my umiemy wykorzystać wszystko – niektórzy zażywali więc kąpieli błotnej (cudownie działa na skórę, odmładza ją i w ogóle...)

Ale i ten raj też się skończył. Pojechaliśmy dalej, do Górzanki, gdzie znajdowało się nasze schronisko. W tej miejscowości po raz pierwszy (i ostatni) jedliśmy obiad w domu u prawdziwej bieszczadzkiej gospodyni. Fakt, że zupa warzywna i naleśniki smakowały tak samo jak u nas, ale za to możemy się również i czymś takim poszczycić. Najedzeni, tak, że po prostu byliśmy wielkimi, okrągłymi piłkami, które przetaczały się z miejsca na miejsce, ruszyliśmy do naszego schroniska.

Chwila odpoczynku i już starzy obozowicze zabrali się do przygotowania chrztu młodym turystom, którzy po raz pierwszy byli na obozie wędrownym. Finał był pyszny, pokrótce zrelacjonuję przebieg chrztu...

Najpierw każdy chrzczony musiał napisać podanie do Wielkiej Rady Obozowej z Cesarzem Obozu na czele :D o przyjęcie do grona prawdziwych turystów. Odpowiednio przebrany (chłopacy w dziewczyny, dziewczyny w chłopaków) musiał uciekać przed pokrzywami, a następnie, gdy dobiegł do właściwego miejsca musiał zlizać z kolana Cesarza musztardę. Potem został upaćkany pastą do zębów. Dalej szedł do wizażystki, odbierając odpowiedni makijaż. Po makijażu następuje dział spożywczy :D (nie polecam), kolejno: kisiel adekwatnie doprawiony, chleb z musztardą oraz pyszną oranżadą (ponoć to było najgorsze). I na tym już koniec, jeżeli każdy przeszedł przez to wszystko, wtedy został przyjęty do wspólnoty turystów. I w ten właśnie sposób przybyło nam siedmiu takich obozowiczów.

Wieczorem rozpalone zostało kończące obóz ognisko. Zasiedliśmy tam z dwiema grupami zaprzyja¼nionych harcerzy - jednych spotkaliśmy w Wetlinie, drugich w Jabłonkach, a wszyscy zebraliśmy się właśnie w Górzance. Ognisku towarzyszyły nasze ulubione piosenki i pieśni harcerskie, nasze zabawy no i oczywiście zabawy harcerskie, których nauczyli nas nasi nowi znajomi. Bawiliśmy się świetnie, ale ponieważ nazajutrz musieliśmy wcześnie wstać, pożegnaliśmy się z harcerzami i ruszyliśmy do swoich pokoi by spakować się, umyć, oraz rzecz jasna położyć się spać.

Kronikę prowadziła Alicja Brudło. Foto: Z. Wąsik

Zmieniony ( 22.05.2008. )
 
« poprzedni artyku   nastpny artyku »